Z Michałem Dąbrowskim o filmach, festiwalach, upadku wzorców i obyczajów, i o tym dlaczego film o Borchardtcie powstawał prawie 40 lat…
Czy „Nóż w wodzie” Romana Polańskiego to film żeglarski ?
Według mnie nie. „Nóż w wodzie” jest fabułą, która dzieje się na żaglówce, ale równie dobrze mogłaby się dziać np. w schronisku górskim. Można się w nim dopatrzeć elementów żeglarstwa jako scenografii, ale zdecydowanie nie jest to film żeglarski.
a „Pan i władca na krańcach świata”, czy podobne filmy przygodowe ?
Dla nas,- którzy żeglujemy-, coś, co się w ogóle dzieje na morzu i pod żaglami jest zawsze frajdą. Bo człowiek oprócz tego, że jest żeglarzem, to jeszcze jak robi filmy to ma wypaczone spojrzenie.. Oprócz jakiejś fabuły, patrzy od razu na bloczki, na fały… że aktor źle wybiera, że coś jest robione specjalnie do kamery dla efektu filmowego itd.. Ale dla wychowania morskiego, dla przypadkowego widza, – to pobudza wyobraźnię.
Jaka jest rola edukacyjna takich filmów?
Jeżeli mówimy o fabule… to już sam fakt, że akcja się dzieje na morzu, pod żaglami, już jest jakąś cząstką wychowania morskiego. Ale tylko jako uzupełnienie czegoś, co te słowa w sobie niosą.
Czy istnieje obecnie „kino marynistyczne”?
Kina „marynistycznego” nie ma. To wynika stąd, że mamy, można powiedzieć, dwa rodzaje marynistyki filmowej. Jedna, to ta opowiadająco-poznawcza, np. świetny serial „Das Boot”, czy „Okrutne morze” jako klasyka, a druga to jest ta conradowska… trochę z podtekstem, trochę z innym tekstem, dziejąca się na morzu. Weźmy pod lupę to co ludzie znają, np. „Smugę cienia”. Rzeczywiście jest tam dużo elementów morskich, tam wszystko jest morskie, ale jest to dla ludzi, którzy (ja to tak odbieram) trochę tego morza już łyknęli.. I dlatego „Smuga cienia” Wajdy mi się akurat nie podobała. Czy gdyby ten film zrobił ktoś, kto był na morzu może byłby lepszy ? Tego ja nie wiem… Generalnie filmowanie Conrada jest szalenie ciężkie. Conrad to są myśli, myśli złożone, to są dygresje… Filmowanie jego prozy bez jasno określonej fabuły jest dla bardzo wąskiego grona. Czy jest to marynistyka? Tak. Czy jest to poznawanie morza? Różnie… Nie jest to dla szerokiego społeczeństwa, a już na pewno nie takiego jak Polacy.
Czy w latach 80, kiedy były festiwale filmów morskich, to można powiedzieć, że wtedy było coś takiego jak kino marynistyczne, czy marynistyka w filmach ?
Z festiwalami tamtymi byłem związany od początku lat 70. Najpierw w Świnoujściu, a potem w Szczecinie. Były to festiwale filmów morskich, które łączyły wszystko w sobie. Żeglarstwo morskie, pracę na morzu, publicystykę, łącznie z fabułą. Nagradzało się jednak filmy dokumentalne. To rzeczywiście była tematyka morska i festiwal był bardzo tematyczny. Bardzo długo też organizowane były festiwale w Rostocku, i w Rydze. Braliśmy w nich także udział.
Te festiwale powodowały, że ludzie, wiedząc, że jest taki festiwal, często robili filmy pod ten festiwal. Pamiętajmy jeszcze o jednym – żeglarstwo morskie w tamtym czasie było skomplikowane formalnie, dojście do tego morza, organizacja rejsu i wypłynięcie, było obostrzone wieloma przepisami, łącznie ze „zdobywaniem” paszportu. Na wszystkim trzymała rękę zarówno milicja, jak i PZŻ. Oni nie zabraniali, tylko dochodzenie do tego morza było trudne. Aby zdobyć wyższy stopień żeglarski to naprawdę trzeba było wiele umieć. Ale to na tej bazie powstawały te filmy. Jak wyruszał rejs np. na Nordkapp, to jechała tam kamera nawet telewizyjna, i był robiony film na bazie tego rejsu. Takich rzeczy było sporo, potem zaczęły pływać ekipy filmowe telewizji np. na Darze Pomorza… Co później…. Pamiętajmy, że lata 70. to wydarzenia takie jak OSTAR… no to już się pojawiło zainteresowanie tematem.. Tego rodzaju imprezy i nazwiska jak Baranowski, Remiszewska, Puchalski spowodowały olbrzymie zainteresowanie żeglarstwem morskim i żeglarstwem w ogóle.
Choć ciężko było o jachty, to ludzie zaczęli coraz więcej wiedzieć o tym, co to jest morze.. Zapytaj dziś kogoś na ulicy ile kilometrów ma polskie wybrzeże. Odpowie co piąta osoba. Także do lat 70. wiedza o morzu i wychowanie morskie było zawsze w hierarchii państwowych celów daleko na końcu, ale można powiedzieć, że było. Jak się znaleźli tacy maniacy jak my i np. pojawił się program „Latający Holender”, to powodowało, że te drzwi się otwierały. Trochę traktowano nas jak niegroźnych wariatów. To samo miałem zresztą na Woronicza w redakcjach. Były programowe narady i mnie pytano – „co tam masz Misiek?” Opowiadałem, że chcemy zrobić taki a taki program – naturalnie morski. W odpowiedzi słyszałem – „czy u was jest coś jeszcze innego poza morzem?”. Lecz to morze jakoś tak przechodziło w mediach…
Jaką rolę odgrywały w latach 70. festiwale w Katowicach i Szczecinie?
Jak się skończył festiwal w Szczecinie, nagle okazało się, że katowiczanie robią Festiwal Filmów Żeglarskich. To był numer! Moje wcześniejsze doświadczenie, moje przebywanie na morzu i kształcenie młodzieży mówiło, że najwięcej ludzi pływających na jachtach pochodziło ze Śląska. To wynikało z tego, że tam był pył, kopalnie, brud, i wiadomo było, jak ktoś ze Śląska pojechał na rejs, na morze, to żył tym morzem przez następny rok. Oni tęsknili za nim bardziej niż ktokolwiek… Ten festiwal to był dla nich taki pokój z widokiem na morze…
Patrząc na programy tamtych imprez widać, że tych filmów było bardzo dużo. To raczej nie górnicy robili te filmy…
To prawda, ale zawsze coś idzie za czymś. Więc najpierw był ten pęd do żeglarstwa, także ze Śląska. Trzeba pamiętać także, że ośrodek telewizji w Katowicach był bardzo silny. I tam też się znajdowali tacy co mówili: dobra to my idziemy i zrobimy. Jak jednak ktoś nie siedzi w tematyce morskiej, to zwykle robi film o jednym – stawianie żagli, zrzucanie, itp.. Jak ja jestem na jachcie po raz 50-ty, to często nie wyjmuję kamery przez 2 tygodnie. Ale ci, którzy przychodzą po raz pierwszy na morze, dla nich wszystko jest nowe i kręcą wszystko: stawiają żagle, buchtują i wszystkie takie rzeczy. Czy to jest dobre czy to jest złe ? Dobre, że w ogóle ktoś chce to robić, a złe, że zwykle nie ma pomysłu co dalej…
Należy bardzo żałować, że rozpadły się wszelkiego rodzaju twórcze marynistyczne organizacje: Klub publicystów morskich, czy Stowarzyszenie Marynistów. Umiera wg mnie, także nagroda Rejs Roku. Uważam, że pociągnie jeszcze z pięć, sześć lat i koniec. Także Bractwo Kaphornowców, bardzo zacna instytucja, dewaluuje się w strasznym tempie.. Wydaje mi się, że my w Polsce teraz jesteśmy na etapie tworzenia nicości.. Filmy morskie były – padły, festiwale były – padły, nagrody Rejs Roku – kiedyś żeglarze zajmowali cały Dwór Artusa w Gdańsku, teraz sala zapełnia się ledwie w połowie.
Ale wracając do filmów. Zobacz, że wszystkie filmy, które powstały, powstały w innym ustroju. To się nie wiąże z tym, że ustrój był zły, tylko z możliwościami finansowymi. Jak chciałem zrobić film na Bermudach czy gdzieś daleko, to się pakowałem na Dar Pomorza czy Młodzieży z kamerą, zabierała mnie Szkoła Morska. Teraz ktoś musi za to zapłacić. Te filmy nie powstają, bo brak podstawowej rzeczy – pieniędzy. Kiedyś niezbędną rzeczą była taśma filmowa, bardzo trudna do zdobycia. Dziś już jej nie potrzebujesz, ale potrzebujesz kasy na wyjazd na rejs, na wyprawę morską. Poza tym, bardzo istotne, musisz wiedzieć co chcesz zrobić. Robiąc temat morski, który nie będzie opierał się tylko na ustawianiu żagli, musisz być w tym temacie w miarę rozeznany.
Zrobiłem kiedyś film pt. „Szyper” wielokrotnie nagradzany na festiwalach morskich. Popłynęliśmy kutrem na Bałtyk. Miałem na burcie inspektora, który mnie pilnował co robię, a rybakom wyliczał czego i ile mogą złowić. Oni chcąc pokazać jaka jest to praca, łowili nawet w ciężkim sztormie. Inspektor chciał popełnić samobójstwo, a ja miałem kompletne dość tego wszystkiego. Wszystko śmierdziało ropą, ale film wyszedł fantastyczny. Trzeba było to wszystko przeżyć, zarzygać się na śmierć, i kręcić jak ten kuter tańczy na fali. Cały tydzień. Można było zwariować.
Michale, żeby zrobić film żeglarski może nie trzeba płynąć na Spitsbergen, czy na Tahiti ?
Najważniejszą rzeczą dla filmowca jest temat. Żeglarstwo może być pretekstem do realizacji tematu, te żagle, liny, bloki…. jacht, morze i zmagania, to wszystko prawda. Ale z tego nie zrobisz już dzisiaj filmu. Spróbuj postawić kamerę w awanporcie Darłowa i patrzeć jak się ktoś męczy z wyjściem z portu. Na 10-minutowy film, jest to temat bajka, ale żeby to zrobić to trzeba odsiedzieć na główkach 2 tygodnie. Trzeba też jeść, spać, i wracam do tego, że wszystko to kosztuje…
Myślisz, że to jest jedyna czy główna przyczyna, że powstaje tych filmów dużo mniej ?
Dużo jest filmowców na „własnym” czyli tzw. niezależnych. Dlatego jak nie dorobią na reklamach, to tego ambitnego filmu np. morskiego nie zrobią… Cieszmy się więc z tego co mamy i idźmy do przodu powoli, bez rewolucji… Bieda w telewizjach, bieda u sponsorów, bieda ogólnie. Ale może kiedyś….
Programy dla młodzieży jak „Latający Holender” ? Dlaczego teraz takich nie ma ?
Odpowiem pytaniem. Jakie w telewizji są teraz programy dziecięce, jeśli nie ma nawet takiej redakcji? Kiedyś była „Telewizja dziewcząt i chłopców”. Właściwie teraz nie ma gdzie tego zgłosić, nie ma pieniędzy i nie ma produkcji.
Może nie ma zapotrzebowania ?
Dlaczego? Ludzie w każdym pokoleniu są tacy sami. Zobacz ilu jest ludzi przyjeżdżających nad morze, lub na morze, których zaraziła kiedyś idea Latającego Holendra… Bardzo wielu. Miasto Sopot zrobiło obecnie bardzo fajną rzecz. Oprócz zbudowania mariny przy molo, to przez wydział oświaty wprowadziło do szkół obowiązkowo żeglarstwo. W liceum, po którejś tam klasie, wszyscy zdają na patent. Naturalnie, niewielu uczniów potem pójdzie na morze, ale to morze jakoś w nich zostanie. Niestety doprowadzamy równocześnie do zajeżdżenia takich jednostek jak np. Zawisza Czarny. Inaczej jeszcze powiem, zapotrzebowanie na kierowców jest wtedy, kiedy są samochody, wtedy się robi prawo jazdy. Idź, zobacz do portu jachtowego. Stoją jachty, na nich bankiety bez wypływania z portu. Nastąpiło spłaszczenie czegoś, co można nazwać wypoczynkiem na morzu.
Wróćmy do filmu o Borchardtcie. Dlaczego była tak długa przerwa w realizacji filmu?
Dam taki przykład. Jak dojeżdżałem do szkoły średniej, to musiałem jechać kolejką. Wskakiwałem do niej w biegu jak się drzwi elektryczne zamykały, i byłem szczęśliwy, że nie spadłem pod pociąg… Jak zacząłem rosnąć, to zacząłem myśleć, że byłem kretynem. Odniosę to teraz do filmu… Borchardt był moim wielkim idolem, a ja zawsze chciałem być poza nawigatorem także filmowcem. Miałem świadomość, że coś muszę zrobić z Borchardtem. On miał już wtedy 70 lat. No i nie wdając się w szczegóły, ten film zacząłem robić.
Miałem takie dwa ulubione filmy z tamtych czasów – jeden o generale Berlingu, a drugi o Melchiorze Wańkowiczu. Autor tamtych, Roman Wionczek, był bardzo doświadczonym reżyserem, ja z kolei byłem bardzo niedoświadczony. Film zrobiłem, zmontowałem. Robiąc go postawiłem sobie pewne założenie i chciałem, żeby się spełniło, ale ono się tym filmem nie spełniło…
Znałem Borchardta, wiedziałem jaki on jest, ale nie widziałem jednego. Borchardt przed kamerą się tak spinał, że mu aż żyły wyskakiwały. Miał jakieś wewnętrzne poczucie misji czy obawy, że będzie poprzez ten film oceniany… Zmontowałem ten film na taśmie filmowej, która była w części „kombinowana”… obejrzałem i myślę tak – jak ja to pokażę w Warszawie to mnie zrzucą ze schodów. Jak się robi 20-30-minutowy film, to z całości materiału podczas montażu trzeba sporo wyrzucić. Ale jak wyrzucić coś z materiału o takim facecie jak Borchardt? Miałem mnóstwo materiału, nie miałem natomiast doświadczenia, dystansu, właściwego spojrzenia, żeby wybrać ten właściwy. No i powiedziałem koniec. Nie wiedziałem co z tym wszystkim zrobić. Powiedziałem współpracownikom – „poczekajmy, aż On umrze…”
Naprawdę myślałem, że może coś się zmieni jak on umrze. Może coś dokręcę, wpadnie jakiś nowy pomysł… No i 10 lat później umarł. Rzeczywiście, już byłem bardziej doświadczony, miałem chyba dwa festiwale za sobą, dwóch operatorów wtedy dla mnie pracowało. Znacznie lepiej wiedziałem co to jest dokument filmowy i w ogóle… Nakręciłem bardzo ładny dzień pogrzebu Borchardta. Natomiast jak znowu to pozbierałem do kupy to dużej ulgi mi nie przyniosło. Znowu do szafy na klucz. Często wracałem myślami do tego filmu, bardzo często… Wiedziałem, że film muszę zrobić, tylko nie wiedziałem jak, nie wiedziałem kiedy, a ponieważ nie miałem na niego zlecenia produkcji, które by mnie dopingowało, to tak mijały lata… Schowałem go i przeleżał 35 lat.
Czasy się zmieniły, zacząłem się pomału „chylić do ziemi”. Wiedziałem, że trzeba skończyć film, bo nikt inny nie skończy. Lecz ten film schowałem w archiwum telewizji, bo tam były najlepsze warunki do przechowywania taśmy filmowej. Okazało się, że w międzyczasie telewizja nadała tym materiałom swój numer archiwalny i potraktowała jako swój. Ja chcę to wziąć, a oni „do widzenia”. Co zrobić ? Moim przyjacielem był Krzysio Kalukin, wielki filmowiec, dokumentalista, współautor słynnej „Defilady” z Andrzejem Fidykiem. Z Krzysiem „postaraliśmy” się o ten materiał, który potem został przeniesiony na dysk komputerowy. „Teraz będziemy robili nasze kino”. Przyszedł rok 2009, realizujemy w Gdyni inny film, i wtedy Krzysztof nagle umiera.
Zostaję sam z tematem.. Krzysztof dodatkowo był filmowcem, który bardzo szybko i łatwo przeszedł na montaż komputerowy i materiały miał pochowane w komputerze. Ja z kolei nie wiedziałem jak się do tego dobrać i za bardzo nie miałem możliwości. Zaprosiłem mojego kolegę, realizatora i operatora Jurka Boja. Zaczęliśmy przygotowywać na nowo wszystko. Akademia Morska rzeczywiście mi pomogła, użyczyła Dar Młodzieży i Horyzont II do zdjęć i ganialiśmy po morzu statkami. Do filmu, z tego dwudniowego rejsu, weszła jedna scena – to są te koszty nie do zapłacenia, o których wcześniej mówiłem.
Nakręciłem wszystkie nowe zdjęcia i coś się zaczęło dziać… Potem Prezydent Gdyni dał pieniądze na dokończenie filmu o tym najbardziej rozpoznawalnym gdynianinie a firma Ambermedia podjęła się produkcji i zaczął się montaż. Przez tydzień z montażowni nie wychodziłem i tak zrobiliśmy ten film… Nie ma już mieszkania Borchardta na Kamiennej Górze, nie ma właściwie nic z borchardtowskich rzeczy. Jedynie książki i jego popiersie w Akademii Morskiej. Tak powstawał film. Jak go skończyłem, to powiedziałem sobie „a teraz mogę umierać”. On jest takim zamykającym już nawiasem mojego zawodowego życia. Reszta jest już poza tym nawiasem. Dlaczego ten Borchardt tak długo trwał? Bo powstał w mojej młodości, w mojej zawodowej głupiej bezczelności, z atawistycznej tęsknoty za Borchardtem, za tamtymi ludźmi i z maniakalną chęcią dokończenia go. Koniec.
fot. wszystkie zdjęcia pochodzą z archiwum Michała Dąbrowskiego