Na jesiennym Przeglądzie Filmów Żeglarskich JachtFilm zobaczymy obraz „Gdziekolwiek dopełni się Twój los”. Opowiada on o mało znanym tragicznym wypadku angielskiego żaglowca szkolnego „Marques”, który zatonął podczas Operacji Żagiel w 1984 roku. Rozmawiam z reżyserem tego filmu – Michałem Dąbrowskim.
Andrzej Minkiewicz: Dlaczego tak mało wiemy o tym zdarzeniu? Przecież była to ostatnia katastrofa żaglowca, w której zginęło tak wielu żeglarzy.
Michał Dąbrowski: Wszystko wydarzyło się na drugim końcu świata. Prawie 30 lat temu, czyli w czasach, kiedy informacje nie rozchodziły się tak szybko jak dziś. Na anglojęzycznych stronach internetowych można znaleźć jakieś szczątkowe informacje o wypadku, ale w Polsce ta historia jest praktycznie nieznana. Co ciekawe, gdy wpiszemy w internetową wyszukiwarkę hasło „Marques”, zwykle pojawia się nazwa „Zawisza Czarny”. Bo to właśnie nasz żaglowiec stał się bohaterem tej historii. O samej katastrofie wiemy niewiele. Trójmasztowy bark się przewrócił i zatonął w około dwie minuty. Na pokładzie było 29 osób. Dwudziestu żeglarzy straciło życie, pozostałych uratowała załoga „Zawiszy Czarnego”.
Film mógł powstać, ponieważ byłeś blisko tego zdarzenia…
Chyba po raz trzeci uczestniczyłem wtedy w zlocie żaglowców. Operację Żagiel w 1984 roku zorganizowano dla uczczenia 450-lecia odkrycia Kanady. Finał regat zaplanowano w mieście Quebec. Wypłynęliśmy z Bermudów w kierunku kanadyjskiego Halifaxu, gdzie miała się odbyć kolejna etapowa feta. Oczywiście po wypadku zamiast świętowania była żałoba. Chciałem, by po tej katastrofie pozostał jakiś ślad dla przyszłych pokoleń. By pamiętano, że takie tragiczne zdarzenie miało miejsce. A ocaleni zawdzięczają życie polskim żeglarzom.
Jak polski żaglowiec dotarł do rozbitków?
To, że w ogóle podjęto akcję ratunkową zawdzięczamy załodze jachtu „Smuga Cienia” (typ Opal). Kapitan Andrzej Szlemiński zauważył czerwoną rakietę. Przez radio powiadomił o tym wszystkie jachty i żaglowce znajdujące się w pobliżu. Ta jedna czerwona rakieta sprawiła, że o wypadku w ogóle ktoś się dowiedział. Zwykle załogi mające poważne kłopoty odpalają więcej rakiet, ale żeglarze z „Marquesa” nie mieli na to czasu. Nie było też prób wzywania pomocy przez radio. „Zawisza Czarny” ruszył więc na ratunek i jego załoga podjęła na pokład wszystkich pozostających przy życiu żeglarzy.
Jak zdarzenie wyglądało z Twojej perspektywy?
Byłem na „Darze Młodzieży”. W pewnej chwili usłyszeliśmy huk. Najpierw jeden, później drugi i trzeci. To były potworne uderzenia szkwałów. Nasze trzy wielkie żagle rejowe poszły w strzępy. Ten sam szkwał dopadł wszystkie załogi w tym rejonie. „Marques”, trójmasztowy bark z 1917 roku, szedł półwiatrem i niósł wszystkie żagle. Przewrócił się na bok i przykleił do wody. A po dwóch minutach już tonął i znikał z powierzchni oceanu. Ten wypadek przywołał nam w pamięci szkolny statek „Pamir”, potężny pięciomasztowy niemiecki bark, który poszedł na dno w 1957 roku na południowy zachód od Azorów (w sztormie życie straciło 80 żeglarzy, głównie kadeci szkoły morskiej). „Pamir” właściwie nie miał prawa się przewrócić, ale był źle załadowany pszenicą, która przesuwając się w ładowniach pogłębiła przechył. Pamiętam, że podczas pierwszego rejsu „Daru Młodzieży” kapitan Tadeusz Olechnowicz wraz z bosmanem przykładali ogromną uwagę do zakręcania bulajów. Na morzu zawsze miały być zamknięte. Obawiano się fal mogących zrobić duże spustoszenie na pokładzie. A gdyby się dostały bulajami do wnętrza, to tragedia gotowa. Kapitan często powtarzał, że „Pamir” zatonął właśnie z powodu wody, która wdarła się pod pokład. 27 lat później „Marques” zatonął w podobny sposób. Pogodę mieliśmy wspaniałą, wiał lekki wiatr, było ciepło, święciło piękne słońce. Nikt więc nie zamykał zejściówek czy innych włazów. W końcu byliśmy na Bermudach. Nagle pojawił się wiatr, którego nie zapowiadały żadne prognozy. Statek się przewrócił i nabrał do wnętrza ogromną ilość wody.
W jaki sposób do akcji wkroczyła załoga „Zawiszy Czarnego”?
Podczas postoju w Hamilton na Bermudach zauważono, że na pokładzie „Zawiszy” brakuje dwóch harcerzy. Pożyczyli sobie samochód na wyspie, bo chcieli ją dokładnie zwiedzić. Ale wyspa nie jest duża, więc ich złapali i posadzili do pudła. Na drugi dzień był start do regat, kolejny etap miał się zakończyć w Halifax (Nowa Szkocja). Załoga „Zawiszy” zgłosiła, że rozpoczyna akcję ratunkową – i tak musieli zrezygnować z regat, by wrócić na Bermudy i wydobyć tych dwóch gagatków z aresztu. Po wszystkim „Zawisza Czarny”, z uratowanymi rozbitkami z „Marquesa”, w chwale i towarzystwie kamer telewizyjnych wrócił do Hamilton. Kapitan Jan Sauer poszedł na rozprawę sądową i wrócił z tymi dwoma załogantami. Nie dostali żadnej kary. A odnośnie samego filmu; pamiętajmy, że w tamtych czasach korzystano jeszcze z taśmy filmowej. Katastrofa wydarzyła się o godz. 2.00 w nocy. W ciemnościach pewnych rzeczy nie da się nakręcić. Byłem świadkiem zdarzeń, które działy się dookoła katastrofy, ale nie wiedziałem jak ją pokazać bez materiału z miejsca wypadku. Ale chyba znalazłem na to sposób, bo później, po pierwszych pokazach, pytano mnie: „jak tam było?”. Odpowiadałem, że nie byłem na pokładzie „Zawiszy”. Prace ukończyłem 10 lat po katastrofie. Innego filmu o tej tragedii nie zrobiono.
Rozmawiał Andrzej Minkiewicz