Kurcze, ale dziad! Chyba z pięć metrów! Szybko, szybko! Tam, tam, na 1200! Prosto przed dziobem! No pstrykaj! Pstryk, pstryk… Wibrujące wanty,naprężone, mocno pochylone żagle, potężne, gdzieś od horyzontu toczące się fale… Spienione grzywy wściekle walące o dziób. Przelatujące nad kokpitem wielokolorowe szpryce rozpylonej wody…Tęczowo mieniący się, gnany wiatrem słony pył…
Pstryk…
Pstryk. Jak wyszło? … No patrz, w ogóle nie widać wysokości tej fali… I to morze jakieś takie płaskie. A przecież duje tak, że włosy wyrywa z pod pachy!.. Fale dobrze po kilka metrów walą i walą, a tu na zdjęciu jak na plaży w Juracie! Pół biedy jeszcze z egzotycznymi widoczkami – te zawsze da się jakoś tam pstryknąć – ale ileż to razy zaklęliśmy siarczyście, że nie udało się sfotografować tam w morzu czegoś, co do dzisiaj mamy przed oczami wspominając rejs… Czasem jednak uda się w porę wyciągnąć chroniony przecież przed bryzgami aparat, czy kamerę i złapać tę „Dziewiątą Falę”, czy portret „Starego Siwego Oceanu”… Dzisiaj, to można chociaż od razu zobaczyć zrobione zdjęcie, ale jeszcze nie tak dawno – w dobie klisz światłoczułych – na obejrzenie efektów naszych „łowów” trzeba było czekać na powrót do domu, i wywołanie zdjęć.
Wtedy już nic nie można było powtórzyć, czy poprawić! Choć może to wydawać się dziwnym, ale to tak piękne i fotogeniczne morze, wcale nie jest łatwym tematem.
Przez ponad czterdzieści lat mojej pracy zawodowej, której gros udało mi się spędzić z kamerą i aparatem na morzu pod żaglami, niemal stale musiałem się mierzyć z tą smutną prawdą. Znakomita większość wspaniałych, zapierających dech w piersiach widoków – po przełożeniu na obrazek już nie jest tak fascynująca jak te obserwowane gołym okiem i… gorącym sercem! Tak – właśnie sercem. Bowiem tam w morzu, podziwiając te widoki podlegamy przecież silnym emocjom. Zauroczeni pięknem Natury, urokiem i romantyką chwili, pstrykamy zdjęcie za zdjęciem…zapominając, że aparat tym emocjom nie podlega. Jeśli wiec, my nie każemy mu, on sam – też ich nie przekaże! To poniekąd metafizyka. Kto chce niech wierzy! Ja to już po prostu wiem.
Kłopoty z morską fotografią mają jednak swe źródła także i w przyczynach czysto fizycznych. Często nie zdajemy sobie z nich sprawy. Często zapominamy. Nie rzadko, byliśmy po prostu…kiepscy z fizyki! Kto, na przykład, tak z ręką na sercu – robiąc zdjęcie myśli o tym, że aparat, czy kamera widzą zupełnie inaczej niż my! Przecież, (z wyjątkiem rzadko spotykanych, specjalnych kamer stereoskopowych do przestrzennej fotografii), one widzą w 2D. A my (może z wyjątkiem niektórych piratów) na ogół widzimy PRZESTRZENNIE! Jest to szczególnie istotne na morzu, gdzie perspektywy nie wyznaczają nam zbiegające się linie torów, czy słupów telegraficznych… A światło? W fotografii jest to podstawowe dłuto! Nie przypadkiem wszystkie najbardziej dramatyczne sztormowe sceny w takich filmach jak „Okrutne Morze”, „Gniew Oceanu” czy „Okręt” kręcone były w… specjalnych basenach i na możliwych do odpowiedniego oświetlenia modelach!
Ale, mógłbym tak jeszcze długo. Chyba nie wiele mniej niż te czterdzieści lat, które uczyłem się zawodu i tych wszystkich patentów, czy zawodowych sznytów… Może będzie kiedyś jeszcze okazja pogadać… Kombinując stale nad uatrakcyjnieniem rozmaitych ujęć do filmów, czy zdjęć, nieraz pakowałem się w rozmaite, no powiedzmy przygody. Tak, nie kłopoty – bo te są, gdy coś się nie uda. Jeśli wszystko skończy się dobrze, to takie ryzykanctwo (czasem wręcz głupotę) nazywamy przygodą. Zresztą oceńcie sami…
Dawno, dawno temu… wraz ze znanym Wam pewnie Zbierajem żeglowaliśmy sobie jesienią przez Atlantyk pod słynnym Kpt. Kubą Jaworskim. Po sukcesie Kuby w OSTAR’80 (1 miejsce w kat. jednokadłubowców i rekord trasy nie pobity potem przez kilkanaście lat!) prowadziliśmy „Spaniela II” z powrotem do Kraju. Trasa wiodła m.in. przez Trójkąt Bermudzki. Ja oczywiście robiłem także film dokumentalny… Na wodach Morza Sargasowego pojawił się na pokładzie – „Obcy Pasażer Nostromo”! Już samo pojawienie się kilkaset mil od lądu ptaka z gatunku brodzących – a więc nie zapuszczających się daleko w głąb oceanu powinno nas co najmniej zastanowić! Ale gdzie tam! Młodzieńczy racjonalizm nie pozwalał nam na żadne miazmaty metafizyczne. Dzięki temu udało się nam przegapić jeszcze kilka OSTRZEŻEŃ! Nie łamiąc sobie zbytnio głów, faktem iż nasz Gość zwykł posilać się, jedynie mocno stojąc nogami na twardym gruncie, szczęśliwi z milutkiej maskotki, karmiliśmy Go planktonem strząsanym mu prosto przed dziób z pływających wokół sargasów i nazwaliśmy ciepło Cipielem… Któregoś dnia, korzystając ze spokojnej, acz całkiem sporej martwej fali i nie za silnego wiatru zwodowałem się na maleńkim pontonie, aby w ten sposób zdobyć ujęcia „Spaniela” żeglującego na pełnym oceanie…Ptaszysko postanowiło wybrać się ze mną na przejażdżkę. Zaabsorbowany robotą, nie zwróciłem uwagi, że manewrujący w trakcie zdjęć jacht oddalił się nieco od mego niespełna dwumetrowego lotniskowca (miałem przecież na pokładzie jednostkę latającą!).
Gdy skończyłem już zabrany na wyprawę zapas taśmy i filmów, postanowiłem pokrzepić się pykaniem swej ulubionej fajki i łykiem kawy zapobiegawczo zabranej na wyprawę w słoiku po konfiturach… O „Spaniela” nie martwiłem się zbytnio, jego bowiem gigantyczny, niemal dwudziestometrowy maszt, stale pozostawał w zasięgu mego wzroku. Chłopaki w odległości kilku, może kilkunastu kabli manewrowali zrzucając spinakera i klarując wszystko po występach w filmie.„…Skończą, to podpłyną do mnie. Nie będę przecie wiosłował do przez ocean!” – pomyślałem i oddałem się słodkiemu nieróbstwu, nawiązując w ten sposób niejako do szkoły włoskiego neorealizmu…
Cipiel – jednak, zdecydowanie zaniepokojony sytuacją (pewnie obce mu było tempo narracji Vittorio De Sica, czy introspekcje Felliniego), wyraźnie nie dowierzając zbytnio mym talentom nawigacyjnym, lub nautycznym walorom naszego pojazdu w warunkach żeglugi oceanicznej, postanowił powrócić na „Spaniela” droga powietrzną. Podjętej jednak próby rychło zaniechał zniechęcony zbyt sporym widocznie dystansem lotu nad oceanem…Wylądował tedy na powrót na naszym bączku i głośnym skrzeczeniem domagał się odwiezienia Go z powrotem na jacht. Kiwaniem łebka kategorycznie wskazywał kierunek drogi, z dzikim wrzaskiem awanturując się, gdy tylko przerywałem wiosłowanie. Jakikolwiek poważniejszy opór z mojej strony łamał grożąc przemocą fizyczna przy pomocy dzioba -użytego z lotu koszącego – polatując znacząco nad moją głową z przeraźliwym skrzekiem.
Co było robić, sterroryzowany przez potomka raportów odłożyłem fajkę na lepsze czasy i podjąłem zmagania z żywiołem. Po jakimś czasie, gdy w końcu, na skutek wspólnych wysiłków załóg, wśród bezmiaru oceanów doszło do spotkania obu jednostek, dowiedziałem się od nieźle zdenerwowanych przyjaciół, że przez dobry kwadrans nie mogli mnie dostrzec między falami (przy niewielkiej dla „Spaniela” prędkości 8 węzłów przez kwadrans mógł oddalić się – no o ile? (Co z matmą też było kiepsko w ogólniaku?). Dopiero widok polatującego ptaszydła zdradził im moją pozycję i pokazał skuteczny kurs…
A ja widząc nawet z kilku mil niebotyczną pałę „Spaniela” nie miałem zielonego pojęcia, że oni mogą mnie NIE WIDZIEĆ! W błogiej nieświadomości nie pomyślałem też, że wiosłowanie maleńkimi wiosełkami pod dość silny w tym rejonie prąd i mimo iż lekki – ale jednak WIATR! – nie przybliżało mnie zbytnio do tak nieodległego wydawało się jachtu… Ale foty wyszły w porząsiu! Dobrze że udało się je dowieźć na łódkę… Dzięki temu mogłem znowu wymyślać „ambitne ujęcia”… i (na szczęście!) przeżywać kolejne „przygody”, które znacznie (niestety!) urozmaiciły nam nie tylko ten rejs…Ale o tym kiedy indziej.
Andrzej Radomiński. Skubianka. 15.09.2011 r.
fot. kadry z filmu „Gorycz zwycięstwa” A. Radomińskiego