Czy słyszałeś kiedyś nazwisko Robert Manry ? Myślę, że raczej nie, chyba że przypadkiem trafiła do twoich rąk wydana w 1976 roku w Polsce książka pt. „Tinkerbelle”. Istniało wtedy jeszcze Wydawnictwo Morskie, które w serii „Sławni żeglarze” publikowało książki o ciekawych żeglarskich wyprawach. Na okładce wspomnianej książki jest zdjęcie małej żaglówki i siedzącego za jej sterem mężczyznę. Jest uśmiechnięty, od ucha do ucha, na jego widać szczęście.
Jeśli wciąż nie kojarzysz nazwiska, to zapraszam do poczytania.
Robert Manry urodził się w Indiach, w 1918, rodzinie brytyjskiego misjonarza. Tam spędził pierwsze lata życia, wtedy też, mając naturę energicznego i interesującego się wszystkim dzieciaka przeżywał pierwsze przygody. Jeszcze w Indiach, na rzece Ganges poznał technikę żeglowania na małych łodziach.
Po powrocie wraz z rodzicami do Stanów Zjednoczonych, jako nastolatek spotkał pierwszego w swoim życiu prawdziwego „podróżnika”. Był to młody Niemiec, który jakimś cudem trafił do miejscowości, gdzie mieszkała rodzina Manry. Opowiedział Robertowi jak różnorodny jest świat, a przede wszystkim pokazał, że można po nim podróżować dla samej przyjemności poznawania. Robert, zafascynowany tymi opowieściami prawie zapominał o spaniu, gdy nocami czytał podróżnicze książki i marzył o własnych dalekich wyprawach. Największym jego marzeniem był daleki rejs żaglową łodzią.
Przez kolejne 29 lat jego życie wyglądało bardzo stereotypowo. „Statystyczny uniform, model szyty na miarę”, można by napisać, cytując piosenkę Leonarda Luthra. W 1965 roku był typowym mieszkańcem przedmieść amerykańskiego miasta Cleveland w stanie Ohio. Miał żonę, dwójkę dzieci i psa. Tak jak wszyscy sąsiedzi miał samochód kombi, domek z garażem i podjazdem. Pracował na stanowisku korektora tekstów w dzienniku Plain Dealer. Była to dość monotonna praca polegająca na przeglądaniu i poprawianiu tytułów, nagłówków i treści nadsyłanych do gazety artykułów prasowych.
Na początku czerwca 1965 roku, do redakcji macierzystej gazety wysłał list z portowego miasta Falmouth na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Napisał w nim, że właśnie wyruszył w samotną podróż przez Atlantyk na żaglówce o długości 4,11 metra. Tego samego dnia kończył 47 lat.
W tamtych czasach morska podróż małą łódką była wydarzeniem równie niecodziennym jak lot w kosmos. Szefowie dziennika Plain Dealer, w którym pracował Robery Manry wykazali się biznesowym sprytem w kilka chwil po otrzymaniu listu. Wyczuli okazję zarobienia pieniędzy, do zwiększenia nakładu i sprzedaży tytułu. W mediach natychmiast zaczęły się ukazywać publikacje na temat tej podróży.
Żeglarska odyseja zakończyła się po 78 dniach w Falmouth w Anglii. Jego rejs był wspaniałym wyczynem żeglarskim – wzbudził ogromne zainteresowanie i entuzjazm rzeszy sympatyków. W porcie Falmouth sternika malutkiej łódki „Tinkerbelle” witał 50-tysięczny tłum Brytyjczyków.
Takie historie zwykle zmieniają ludzi, i to mocno…. Robert Manry miał nadzieję, że napisze o swojej podróży książkę. W ten sposób chciał nieco zrekompensować poniesione wydatki. Nie przewidywał jednak, że już nigdy nie zasiądzie za korektorskim biurkiem w swojej redakcji, oraz tego że stanie się bohaterem tysięcy zwykłych młodych Amerykanów, w których wzbudzi chęć podróżowania i odkrywania. Film „Robert Manry na morzu” opowiada historię zwykłego człowieka, który po prostu miał marzenie i potrafił na jego realizację czekać bardzo długo.
Wróćmy na jeszcze do mediów, bo dziennikarze, fotoreporterzy i prezenterzy telewizyjni są równie ważnymi postaciami filmu jak nasz bohaterski żeglarz. Może nawet ważniejszymi. „Manry na morzu” to także opowieść o amerykańskich mediach, ich sposobie działania ponad pól wieku temu, o drapieżnym wyścigu w docieraniu do newsów.
Manry, jeszcze zanim dopłynął do portu stał się celem dziennikarskiego szturmu. Podróż, która rozpoczęła się jako skromne przedsięwzięcie jednego człowieka, zmieniła się w emocjonującą eskapadę, którą śledziła cała Ameryka. Dziennikarze robili wszystko aby tylko zdobyć jakiekolwiek informacje o tej wyprawie.
Samotnego żeglarza na małej łódce na oceanie próbowały wyśledzić wojskowe samoloty RAF, o jego rejsie mówił Głos Ameryki. Przedstawiciele największych agencji prasowych przylecieli do Anglii żeby relacjonować zakończenie rejsu. Jedynie Bill Jorgensen, popularny dziennikarz telewizyjny w Stanach Zjednoczonych lat 60. nie czekał aż Manry przypłynie do Anglii. Postanowił go znaleźć na oceanie.
I o tym też jest ten film.